Translate

7.06.2009

CZTERY STOLICE EUROPY 2009

Zatankowaliśmy auto w Nowym Sączu do pełna, zjedliśmy obiad w knajpce Rytro na trasie – kosztował nas 48 zł (2x schabowy, zestaw surówek, frytki + kawa). Granicę przekroczyliśmy w Piwnicznej, tam też kupiliśmy piwko (jeden Kelt wychodzi za 2.68 zł). Po drodze mieliśmy zaplanowanych kilka zamków. Pierwszym z nich był położony w Strazky – trzeba było się wysilić, żeby go zobaczyć jadąc. Jest to jeden z mniejszych zamków na Słowacji, może właśnie dlatego wrażenia na nas nie zrobił.



Dzień 1:

Wyjechaliśmy z Kielc, przez Nowy Wiśnicz...




Później udaliśmy się do Levoczy do ichniejszej Częstochowy, czyli miejsca pielgrzymów Słowaków. Jest to przyjemne miasteczko, a widok na nie z góry - piękny. Ciekawostka - siostra zakonna bezproblemowo posługiwała się językiem polskim.


Kolejnym punktem wycieczki był zamek w Spisskie Podhradie - miejscowość zaniedbana, w większości zamieszkana przez cyganów lub jakichś takich niezbyt przyjaźnie wyglądających typów, ale nie o tym miało być. Zamek – wieeeeelki, widać go już z daleka. Po prostu cudo.


Stamtąd udaliśmy się do Markusovce, gdzie wzbudzaliśmy niejako sensację jeżdżąc po „dziwnej” drodze naszym pięknym samochodem (dziwna, bo miała kilometrowe dziury), ale opłacało się – w centrum miasteczka stał całkiem ładny zamek, a na jego obrzeżach jakiś zaniedbały pałacyk - w tym samym stylu – rokoko (o ile się nie mylę). Śmiać nam się chciało, gdy jadąc minęliśmy po drodze stare Audi 80, które atrapę chłodnicy miało jak najnowszy model od tego producenta – samochód nadawał się do programu „Operacja tuning” jak nic.


Udaliśmy się do Michalovce – zamierzeniem naszym było przespanie się w restauracji Maja, aczkolwiek dostanie się tam graniczyło z cudem. Po drodze minęliśmy trzy czołgi – dla miłośników „Czterech pancernych i psa” zrobienie sobie z nimi zdjęcia to całkiem fajna pamiątka.


Ale wróćmy do sedna - po wielu trudach poszukiwania restauracji Maja stwierdziliśmy, że jedziemy dalej, bo inne hotele były strasznie drogie (jeden 4-gwiazdkowy - babeczka chciała 50 euro „Slonecny dwor”, gościu z pensjonatu trochę dalej „Hviezda” 2-gwiazdkowy - 30 euro) i szukamy noclegu w ciemno po drodze do Tokaju. W końcu znaleźliśmy: Hotel Sport (coś jak akademik) - nocleg - 7 euro/osoba w Trebisov - pokoik bez łazienki, ale z umywalką. Za pokój z łazienką chcieli 10 euro, ale ograniczaliśmy koszty do minimum. Dostęp do prysznica był, ciepła woda też, także nie było źle.

p.s. jechaliśmy przez ciekawe miejscowości o nazwie: Svinia i Jamnic ;)
p.s.2 - paliwo na Słowacji kosztuje 1.15 euro.

Dzień 2:
Wyjechaliśmy ok. 8 rano w kierunku Tokaju. Zdziwiła nas piękna prosta droga, a zachwyciły piękne widoki gór Tokajskich. Humory cały czas dopisywały, pogoda również.


Zaraz po przekroczeniu granicy z Węgrami spotkała nas niespodzianka - droga do Tokaju (ta, co nam pokazywała nawigacja) została zamknięta dla ruchu z nieznanych nam powodów. Postanowiliśmy więc wrócić na granicę i kupić winietkę 4-dniową, choć chcieliśmy uniknąć dodatkowych kosztów, by wypad wyszedł jak najtaniej. Winietka kosztowała 1530 ft (ok.30zł), wymieniliśmy też 20 euro na 4975 ft. I... w sumie byliśmy zadowoleni, że jednak możemy jeździć płatnymi drogami.

Pojechaliśmy się do Tiszaujvaros - ładne nowe miasteczko zrobiło na nas naprawdę wielkie wrażenie - budowane od podstaw, widać że zadbane. W termach niestety wszystko po węgiersku, więc za choinkę nie mogliśmy zrozumieć o co chodzi, co, jak i gdzie jest, więc stwierdziliśmy, że jedziemy do Egeru, bo to nasz kolejny punkt wycieczki, a tam też są termy.

Eger - całkiem ładne miasteczko z zamkiem praktycznie w centrum…


Na basenie w końcu też nie byliśmy, nie mogliśmy się połapać najpierw - gdzie jest, a później – co, ile i jak kosztuje. Trudno. Pojechaliśmy do centrum na lody - okazało się, że postój jest płatny i trzeba go uregulować w parkomacie - notabene trochę kasy nam wcięło i nie wydało biletu postojowego, wrr… Półgodzinny postój kosztował nas 100 ft. Jedynym plusem wycieczki do tego miasta były dość dobre lody i pepsi kupiona później na stacji benzynowej (za 330 ft).

Kolejny punkt zwiedzania to Budapeszt. Było ciekawie. Szukaliśmy noclegu dobrą godzinę, po czym w końcu stwierdziliśmy, że nie ma co i postanowiliśmy spać gdzieś po drodze do Bratysławy. Zostawiliśmy auto gdzieś obok parku, wcześniej kilka razy upewniając się, czy aby na pewno strefa parkowania jest do 18, bo nie chcieliśmy płacić mandatu. Poszliśmy zwiedzać, ale za bardzo nie wiedzieliśmy gdzie i co. Po drodze zapytaliśmy się jakiegoś Węgra gdzie jest centrum miasta - ładnie nam wytłumaczył, był miły.


Po drodze do mostu chcieliśmy się gdzieś zatrzymać na jedzonko, ale jakoś żadne miejsce nie przypadło nam do gustu. Dworzec kolejowy jest ciekawym miejscem, które warto zobaczyć. Gdy doszliśmy na most było już ciemno i można było zrobić super efektowne zdjęcia i podziwiać ładne widoczki. Ekstra.

Wracając stwierdziliśmy, że w Budapeszcie po godzinie 21 z minutami nie można nigdzie nic konkretnego zjeść, oprócz fast foodów, lodów i wypicia kawy. Po drodze chcieliśmy wydać wszystkie forinty, dlatego też zatankowaliśmy za resztę pieniędzy… 5 litrów oleju napędowego (1500 ft), zjedliśmy po rogaliku i w drogę.

Nocleg nas nic nie kosztował. Spaliśmy w samochodzie na jednym z parkingów na autostradzie w drodze Budapeszt - Bratysława.

Dzień 3:
Od samego rana zaskakiwał nas samochód – po przejechaniu kilku kilometrów zapaliła się kontrolka oleju, więc trzeba było go dolać. Zjechaliśmy na parking i przy okazji zjedliśmy śniadanie. Jak to dobrze mieć ze sobą jedzonko... W sumie całe Węgry kosztowały nas wcześniej wymienione na granicy 20 euro.

Poszliśmy na długi spacer po Bratysławie w dzień, wypiliśmy po kawie mrożonej (3.60 euro). I później znowu powtórka z rozrywki, czyli szukanie noclegu. Pytaliśmy w akademikach przystosowanych na hostele na czas wakacji, ale ceny strasznie wysokie. Pokój dwuosobowy kosztował 25 euro za osobę. Postanowiliśmy wjechać do Austrii i w pierwszej mieścince szukać jakiejkolwiek kwatery. Z racji tego, że niemiecki jest głupim językiem i nie mogliśmy się dogadać - wróciliśmy na nocleg do wcześniej widzianego miejsca na granicy słowacko-austriackiej - cena: 10 euro za osobę, czyli znośnie.

Prysznic, trochę odpoczynku i powrót do Bratysławy, żeby ją zobaczyć wieczorkiem. Niestety na nocleg musieliśmy wrócić do 22, więc widoków aż tak pięknych nie było… Za to długi spacer należy zaliczyć do udanych. Zjedliśmy pizzę hawajską w jednym z miejsc na deptaku niedaleko pomnika Hviezdoslava, który – jak to stwierdziliśmy - był pisarzem. (pizza + 2 piwka = 7.34 euro).


Gdyby porównać Budapeszt i Bratysławę można stwierdzić od razu, że to jednak stolica Słowacji robi większe wrażenie, aczkolwiek Budapeszt nocą… też super ;)

Dzień 4:
Z rana, tym razem, odmówiła nam posłuszeństwa lodówka - spalił się bezpiecznik. Wyjeżdżając ze Słowacji żegnał nas malutki deszczyk - to pewnie państwo płakało, że tacy fajni turyści jak my wyjeżdżają. W Wiedniu dopóki nie wysiedliśmy z samochodu też cały czas kropiło, ale później ładne słoneczko wyszło zza chmur.

Wjechaliśmy do centrum Wiednia, gdzie oczywiście nie można było znaleźć miejsca do zaparkowania auta (czyli takiego poza strefą, gdzie można parkować bez kupowania karty postojowej). W końcu postanowiliśmy zostawić samochód na obrzeżach miasta na bezpłatnym parkingu przy zajezdni tramwajowej. Raczej nie wyszło nam to na dobre, bo przejazd w dwie osoby w dwie strony kosztował nas 8,80 euro, a godzina postoju w strefie z kartą postojową - 1,20 euro. Ale mówi się trudno.


Wiedeń ma swój urok, mimo tego, że ludzi jest mnóstwo - na każdym kroku, w każdej uliczce, słowem – wszędzie. Zabytki zachwycają, zwłaszcza jak ktoś lubi stare budowle. Żeby rozmienić pieniądze i mieć drobne na bilet tramwajowy poszliśmy do sklepu „Spar” - istne szaleństwo. Kupiliśmy cztery desery czekoladowe za 99 centów euro i sześć gofrów 89 centów euro. Spotkaliśmy również na ulicy Lamborgini Gallardo.

Ważne spostrzeżenie: w Austrii najlepsze paliwo kosztuje mniej niż najtańsze na Słowacji - można by się spodziewać, że jest wręcz odwrotnie… Zatankowaliśmy paliwko za 12,18 euro (po 0,975 euro za litr), bo tyle nam zostało drobnych.

Po drodze do Pragi zaliczyliśmy kilka nieplanowanych zamków. Ale najpierw: Cesky Krumlov – zwiedzaliśmy to miasteczko ok. 22 z minutami – pięknie oświetlone robi piekielnie świetne wrażenie, jeszcze ten zamek... Dookoła miasteczka płynie sobie rzeczka, a w nim – tak jakby czas się zatrzymał. Po prostu cudownie. Postanowiliśmy tam jeszcze nie raz wrócić w przyszłości, bo jest po co – naprawdę polecamy.

Później pojechaliśmy do Hluboki nad Vitawą – oczywiście ze względu na zamek. Trzeba było się nieźle wygimnastykować (czyt. wspinać) na górę, żeby do niego dojść, ale opłacało się. Najładniejszy zamek na świecie jaki do tej pory widzieliśmy! Co najlepsze – zwiedzaliśmy ten zamek o północy, byliśmy zaskoczeni, że można sobie wszystko z zewnątrz bez problemów obejrzeć. Pięknie oświetlony robi wrażenie, oj robi... Polecamy wszystkim!

Po takich wrażeniach przespaliśmy się w samochodzie na jakiejś stacji benzynowej w okolicach Pragi.

Dzień 5:
Od samego rana (ok. 9) zwiedzaliśmy Pragę. A że informacja turystyczna była czynna od 10 (bo to była sobota), to musieliśmy trochę pokołować po mieście i znaleźć jakieś dobre miejsce na parkingu. Rano wymieniliśmy 50 euro na czeskie korony, bo czymś w końcu trzeba płacić.

Zostawiliśmy samochód na parkingu (oczywiście najpierw kupując w parkomacie bilecik, żeby nie dostać mandatu, co zdarzyło się kilku samochodom stojącym obok nas). Z mapą powędrowaliśmy w drogę. Było co zwiedzać, ale zbyt długo nie chodziliśmy. Postanowiliśmy znaleźć jakiś nocleg, żeby późnym wieczorem mieć gdzie wrócić, bo wiedzieliśmy, że wcześnie na pewno nie wrócimy. Znaleźliśmy nocleg w domku na Campingu w okolicach Pragi – właściciel Polakom daje zniżki :) - zapłaciliśmy 400 koron za noc. Prysznic, trochę odpoczynku i w drogę z powrotem do Pragi.

A po drodze zaliczyliśmy kolejny nieplanowany zamek. Pojechaliśmy na zakupy do Globusa – trzeba było w końcu spróbować tej Kofoli wszędzie reklamowanej na Słowacji i w Czechach. Smak ma specyficzny, ale jego oryginalność sprawia, że aż się to chce pić.

Do Pragi wjechaliśmy chwilę po 18, czyli parkingi były już darmowe. Stanęliśmy w tym samym miejscu, co rano – niedaleko do centrum. Długi, naprawdę długi spacer zaliczyliśmy, po drodze spotykając starą Skodę Octavię i Maseratti Quatroporte. Na moście Karola trzeba było dotknąć pomnika z postacią Nepomucena, co niby szczęście przynosi. W międzyczasie zjedliśmy w knajpce chińskiej kolację – zamówione pikantne danie było naprawdę pikantne...

Ciekawostką dla nas był pojazd, bo nie wiem jak to inaczej określić, coś jak rowerek – siada osiem osób i każdy pedałuje w inną stronę – świetnie to wygląda, zabawa gwarantowana. Praga późnym wieczorem robi cudowne wrażenie.

Padnięci po strasznie długim spacerze wróciliśmy na nocleg do campingu.

Dzień 6:
Niedziela – pomyśleliśmy, że dobrze by było wrócić do Polski do jakiegoś kościoła na mszę. Tak też zrobiliśmy, wyjechaliśmy rano i skierowaliśmy się na Jelenią Górę. Po drodze jednak znowu okazało się, że jest mnóstwo zamków, oczywiście się przy nich zatrzymywaliśmy, przez co na liczniku przybywało dodatkowych kilometrów.

Zamek Kost zrobił na nas niezłe wrażenie. Zaopatrzyliśmy się tam na straganie w mapkę wszystkich czeskich zamków wraz z ich zdjęciami – dla maniaków zamków taka pamiątka jest świetna. Po drodze mijaliśmy też wieżę Humprecht, zamek w Trosky, Synhrov, a po przekroczeniu granicy z Polską – także i w Bolkowie.


Pojechaliśmy do Jawora zobaczyć Ewangelicki Kościół Pokoju i na mszę do kościoła w centrum miasta.


Później skierowaliśmy w stronę Wrocławia – tam też spędziliśmy cały wieczór. Przespaliśmy się na stacji benzynowej w okolicy Opola.



Dzień 7:

Z samego rana wybraliśmy się nad Jezioro Turawskie do mieścinki Turawa – chcieliśmy ostatni dzień spędzić nad jeziorkiem. Niestety, okazało się, że świat się tam zatrzymał, nie ma praktycznie wcale życia, jest kategoryczny zakaz kąpieli – taka brudna zielona woda... A szkoda, bo widoki naprawdę cudowne.


Po dłuższej gawędce z miejscowym bosmanem udaliśmy się do Częstochowy – po drodze było.

Zjedliśmy pyszne lody, odbyliśmy spacer do MB, niestety nie chciała nam otworzyć i udaliśmy się w drogę do Kielc, omijając jeszcze po drodze zamek w Olsztynie...

W sumie przejechaliśmy 2430 km. Koszt całej wycieczki dla 2 osób to ok. 1400 zł

1 komentarz: